Zacietrzewienie obu stron sporu wobec istoty katastrofy smoleńskiej - albo winni są piloci, albo Rosja - uniemożliwia nam rozpatrzenie wariantu, że mocodawcą zamachu mógł być ktoś zupełnie inny.

Stabilność konstrukcji III RP, m.in. podtrzymywanej w ostatnich latach kłamstwem smoleńskim, doznała ostatnio kilku uszczerbków.

  • A to Wojewódzki Sąd Administracyjny w Warszawie nakazał Maciejowi Laskowi, szefowi  rządowej komisji od wyjaśniania katastrofy smoleńskiej, odpowiedzieć w ciągu 14 dni na pytania polonijnych dziennikarzy z radia Nowy Polski Show dotyczące szczegółów katastrofy – bo wydaje się, że dotychczas wiele spośród rzucanych na wiatr stwierdzeń komisji raczej nie było popartych solidnym materiałem dowodowym.

No i gdzie ten biedny Lasek ma szukać dowodów, skoro wiadomo, że zawartość czarnych skrzynek została przez Rosjan sfałszowana, nie raz, ale co najmniej kilkanaście razy, jak o tym donosił tygodnik „W sieci” (nr 43, 20-26.10.2014)?

  • A to wczoraj dowiedzieliśmy się, że żona prof. Wie­sła­wa Bi­nien­dy, jed­ne­go z głów­nych eks­per­tów zespołu An­to­nie­go Ma­cie­re­wi­cza, zo­sta­ła wi­ce­pre­ze­ską Kon­gre­su Po­lo­nii Ame­ry­kań­skiej.

Maria Szo­nert-Bi­nien­da - tak jak jej mąż - upo­wszech­nia tezę o za­ma­chu w Smo­leń­sku.Teraz będzie trochę trudniej dezauwować ich głosy, bo sam prof. Binienda niedawno został powołany w skład rady naukowej doradzającej prezydentowi Obamie. 

Jak brakuje argumentów rzeczowych, to muszą wystarczyć takie ad personam. Prof. Binienda spokojnie i rzeczowo wykazał, że prawa fizyki nie pozwalają przyjąć oficjalnej tezy o sposobie rozbicia się tupolewa pod Smoleńskiem. Atakowano go więc jako „trzeciorzędnego, prowincjonalnego profesorka”, ale opinia takiego raczej nie interesowałaby prezydenta USA?

Szkoda tylko, że p. Maria Szonert-Binienda tak zapalczywie lansuje na gruncie amerykańskim tezę o wyłącznie  rosyjskiej odpowiedzialności za zamach smoleński.

  • A postawienie Ewy Kopacz na czele Rady Ministrów nieuchronnie wystawiło ją na powrót pytań o jej rolę, jako przedstawiciela Polski, w pierwszych dniach po tragedii.

I nie chodzi tu o te nieszczęsne „przekopywanie ziemi na jeden metr w dół” ani o „zachwycającą współpracę polskich i rosyjskich patologów”, ale np. o wyjaśnienie opinii publicznej w jaki sposób doszło do odrzucenia  pomocy przy wyjaśnianiu przyczyn tej tragedii zaoferowanej przez  NATO.

A już było tak fajnie – nawet udało się usunąć z sejmowych protokołów te fragmenty jej wystąpień, które w  świetle później ujawnionych faktów okazały się ordynarnym kłamstwem.

A swoją drogą, jakiego tupetu i jakich protektorów trzeba, by odważyć się na sfałszowanie oficjalnych protokołów „parlamentu suwerennego państwa”? Ale też jakim stopniem debilizmu trzeba się wykazać, robiąc to w dobie internetu, „z którego nic nie znika...”?

Papierek lakmusowy                                                                                                                Jest pewne obiektywne kryterium, pozwalające ustalić stopień agenturalności osób kształtujących opinię publiczną w danym społeczeństwie. Otóż są one zadziwiająco konsekwentne w przemilczaniu ciemnych stron zleceniodawcy.

A chociaż niektórzy sprytnie próbują się legendować, od czasu do czasu delikatnie podgryzając nogawkę pryncypała, to i tak upływ czasu pozwala ich dość dokładnie rozszyfrować.

I tak ci, co to gromko się oburzają na „żydowskie” bezeceństwa, jakoś tak, sami z siebie nigdy nie odważą się skrytykować Rosji, a nawet zdarza się im dyskretnie pochwalić „słowiańskie korzenie”, lub „chrześcijańskie walory” dzisiejszej wersji turańszczyzny. I vice versa – pohukiwania na Rosję i wyciąganie jej spraw, których słusznie powinna się wstydzić, jakoś nigdy same z siebie nie prowadzą do krytyki banksterstwa ani zagrożeń wynikających z podstępnie wciskanego nam Nowego Porządku Świata (NWO)

Co to się porobiło na tym świecie – czy koniecznie trzeba dziś iść na pasku jednej ze stron, ślepnąc na ciemne strony tej popieranej? A przecież tylko niedojrzałe umysły widzą świat w czarno-białej dychotomii – bo większość wie, że dominują odcienie szarości.

Prawie nikt nie zasługuje dzisiaj na bezwarunkowe wsparcie, bo zwykła uczciwość intelektualna wymaga jasnego piętnowania wszelkich poczynań wymierzanych w istotę naszego człowieczeństwo – od przymusu bezpośredniego, aż po wyrafinowane robienie nam wody z mózgu. I każda, powtarzam każda, siła polityczna jest dziś, w mniejszym lub większm stopniu, zamieszana w ten proceder.

Bo zasługujemy na coś lepszego, niż nachalne zapędzanie nas do zagrody, gdzie „wolni i swobodni” będziemy mogli uczestniczyć w wybranym przez kogoś innego „seansie nienawiści”. A ja to jakoś nie lubię, kiedy ktoś usiłuje za mnie myśleć...

Wyrażę się jasno – wolnorynkowy kapitalizm i massmedialne pranie mózgów nie są krainą wiecznej szczęśliwości, ale są stanem tysiąc razy uczciwszym od każdej aktualnie lansowanej mutacji komunizmu. Gdyby sprawy stanęły na ostrzu noża i konieczne byłoby opowiedzenie się po jednej ze stron konfliktu, to ja nie mam wątpliwości, w którym obozie bym wylądował.

Ale pewnie i tam bym dostrzegał kwestie, o których nie wypadałoby milczeć – i pewnie szybko by mnie wylano. To dlatego nie udało mi się zrobić jakiejkolwiek instytucjonalnej kariery, bo, gdzie jak gdzie, ale tam to granice tolerowanego zachowania są bardzo jasno określane.

 Czy ja coś sugeruję? Ależ broń Boże, to tylko garść przemyśleń człowieka, któremu wydaje się, że go stać na samodzielność i niezależność.

Zamach                                                                                                                                    Oficjalna wesja – polecieli tam, gdzie nie powinni i nie wtedy, kiedy powinni, no i „wsie pogibli” - nie trzyma się kupy, bo zbyt wielu ludzi nagle straciło życie, usiłując zbyt dokładnie przyjrzeć się dość słabo pasującym do siebie elementom tej układanki.

Moim zdaniem mamy do czynienia z maskaradą na lotnisku Siewiernyj, gdzie pod osłoną sztucznej mgły bardzo niechlujnie rozsypano stertę części samolotowych, zagłuszając ten subotnik huczącymi silnikami – czy ktoś jeszcze pamięta info o wielokrotnym okrążaniu lotniska we mgle przez rządowego tupolewa? Robotę tak spartaczono, że trzeby było błyskawicznie wyciąć połamane przy tym drzewa, bo żaden samolot, za boga, nie byłby w stanie dokonać wymaganych manewrów – lecąc jednocześnie do tyłu i do przodu, skosem w lewo, ale też trochę i w prawo.

Zwalonych byle jak na ziemię części kadłuba – leżących trochę „na brzuchu”, a trochę „na dachu” – nie dało się już co prawda tak łatwo i szybko posprzątać, co zmusiło wynajętych „ekspertów” do wielomiesięcznych wygibasów na temat prawdopodobieństwa wykonania przez tupolewa pełnej „beczki” tuż nad ziemią. Spuśćmy litościwie zasłonę milczenia na ogrom sprostytuowania się ludzi, którym kazano w Polsce uwiarygodniać tę maskaradę.

Prawie wszyscy wykazali się jednak „prawidłowym” rozumieniem poleceń służbowych – bo „kariera”, panie, no i te cholerne kredyty – a poza tym, ci nieliczni, co to nie za bardzo „kupowali” oficjalną wersję, jakoś tak gwałtownie schodzili z tego świata.

Bezpośredni wykonawcy lotniskowej „roboty” zostali co prawda szybko „posprzątani” – czy  ktoś jeszcze pamięta info o zderzeniu się tego feralnego dnia pod Smoleńskiem opancerzonego pojazdu ówczesnego ministra Rosji d/s nadzwyczajnych (dzisiejszego ministra obrony) z „busem wiozącym robotników”? No tak, tamci tak jakoś od razu - „wsie pogibli”.

Zwłok polskiej delegacji ani stosownej liczby foteli samolotowych, też jakoś nikt nie widział na Siewiernym, (poza kilkoma starannie upozowanymi ciałami – m.in. Prezydenta Lecha Kaczyńskiego), ale za to szybko na oczach kamer wyekspediowano masę trumien do Moskwy.

Moim zdaniem te trumny były puste, bo zwłoki do Moskwy trafiły wcześniej, skąd powrzucane z typowo ruską dezynwolturą do zalutowanych pojemników zostały nam później odesłane jako „Gruz 200”.

Bezpośrednimi mordercami równie dobrze mogła być strona rosyjska, jak i polska, albo jeszcze ktoś trzeci. Mogło do tego dojść w Polsce, w Rosji albo zupełnie gdzie indziej. Ale ci podwykonawcy nie są naważniejszym elementem układanki, bo Pan mówi - ”rękę karaj, a nie ślepy miecz.”

Polska?                                                                                                                                         A zatem – komu mogło tak bardzo zależeć na śmierci liderów całego obozu patriotycznego? Pamiętajmy, że Jarosław Kaczyński ocalał w zasadzie cudem.

Gdyby jego wtedy też dopadnięto, to w Polsce byłoby już „pozamiatane”, a kilka wątłych  ugrupowań prawicowych bardziej by zwalczało się wzajemnie, niż stanowiło zagrożenie dla układu rządzącego, który dostojnie i z powagą należną powierzonej misji spokojnie mógłby kontynuować proces rozmydlania  Polski w   trukturach "wielkiej szczęśliwej rodziny narodów sowiec.. tfu, tfu - europejskich".

Postawa polskiego układu jest dobrze znana – to był wypadek lotniczy, zawiniony przez pilotów lądujących we mgle - i „wypada tylko ustalić, kto ich do tego nakłonił” – według sms-a krążącego w kierownictwie Platformy tuż po zdarzeniu – gen. Petelicki, który ten fakt ujawnił, w swoim czasie „popełnił samobójstwo”.

Nie wiemy nawet, czy zamach faktycznie miał miejsce na rosyjskiej ziemi, ale aranżacja wypadku na pewno została przeprowadzona na podsmoleńskim lotnisku. A to już zakłada udział strony rosyjskiej, choć nadal nie wiemy w jakim charakterze ani w jakiej skali.

Rosja?                                                                                                                                         Nasza prawica – tylko ta patriotyczna, bo już nie Korwin-Mikke – uważa z kolei, że była to czysto rosyjska sprawa i winny jest Putin, który opacznie pojął istotę „resetu” proponowanego przez prezydenta Obamę, myśląc że dostał zielone światło na „posprzątanie na swoim podwórku”. 

A ponieważ „bliską zagranicę” Kreml dalej uważa za własną strefę wpływów, to trudno było nie skorzystać z okazji, by przykładnie ukarać Prezydenta Kaczyńskiego za Gruzję, jednocześnie usuwając potencjalnego przywódcę bloku krajów Europy Środkowej, który dalej mógłby szkodzić rosyjskim interesom – tak politycznym, jak i ekonomicznym, np. w kwestii dalszego uzależniania krajów regionu od rosyjskiego gazu. I tak można było się pozbyć naprawdę dużego bólu głowy.

Tak faktycznie mogło być, ale równie dobrze mogło być całkiem inaczej. Ale w kręgach prawicowych nie bierze się, przynajmniej oficjalnie, możliwości, że zamach mógł zostać zlecony przez kogoś zupełnie innego.

Być może wynika to z logiki walki politycznej, gdzie nie ma miejsca na niuanse ani wątpliwości – widział kto polityka uczciwie przyznającego rację drugiej stronie? Jego kariera szybko by się skończyła, ale ja to mam awersję do takich prymitywnych nawalanek – bo wyborcy jako obywatele zasługują na poważne traktowanie.

A ludzie uśmiercający polską delegację wybierającą się do Katynia sami mogli tak naprawdę nie wiedzieć, dla kogo właściwie „pracują”. Może nawet nie wiedzieli kogo tak naprawdę zabijają. Ot, robota, jak robota – nie pierwsza, i nie ostatnia...

Niemcy?                                                                                                                                                     Zapominamy o upokorzeniu zafundowanemu kanclerzowi Schroederowi w roku 2004, kiedy obiecywał on Niemcom sprytne odzyskanie od Polski kontroli nad terenami utraconymi decyzją „Wielkiej Trójki” w 45. roku. Najpierw miały powrócić dawne nieruchomości – by je po cichu zasiedlać, a później spokojnie wygrywać lokalne polskie wybory. A później to ho, ho...

Wszystko przygotowano z niemiecką precyzją, teren rozpoznano, a zadania rozdzielono. Powiernictwo Pruskie miało procesować się w Polsce podważając legalność wszelkich transakcji sprzedawania Polakom opuszczanych przez Niemców nieruchomości. A ponieważ tępota polskich komunistów sprawiła, że transakcji tych nie rejestrowano w księgach wieczystych, więc w świetle prawa nie miały one miejsca.

 Zwolennikom teorii spiskowych wyjaśniam, że nie był to wyrafinowany sabotaż polskiej racji stanu na Ziemiach Odzyskanych, a jedynie przykład prymitywizmu „przodującej siły narodu”, bo podobnie zaniedbali oni sprawę stosownego wpisywania do ksiąg wieczystych faktów przejmowania różnych nieruchomości na partyjne komitety, a efektem była masowa i do tego lege artis utrata tychże komitetów podczas transformacji.

Tak więc niemiecka prawnicza machina miała przetoczyć się przez Polskę jak Wehrmacht w  39. Gdyby nie ten cholerny „kartofel”...

Ówczesny prezydent Warszawy Lech Kaczyński skontrował bowiem po mistrzowsku kanclerza Schroedera posyłając go na deski z takim hukiem, że nawet wyszczekane papugi Powiernictwa Pruskiego zapomniały języka w gębie. Tak na marginesie – czy ktoś o Powiernictwie w ogóle słyszał od tamtego czasu?

 „Ależ tak, proszę bardzo, prawo zawsze należy szanować, ale zanim zaczniemy rozmawiać o niemieckich krzywdach, najpierw prosimy uregulować rachunek za straty, jakie poniosła Warszawa z rąk niemieckich okupantów.”

I tak prezydent Kaczyński otworzył negocjacje prezentując światu i stronie niemieckiej raport o materialnych stratach miasta – na kwotę ponad 45 mld dzisiejszych dolarów.

„W-A-A-A-A-S??? No nie, meine herren, nie tak się umawialiśmy”, zawyli berlińscy  dżentelmeni.

Pamiętajmy, że w raporcie nie ujęto kosztów utraconego życia i zdrowia ówczesnych warszawiaków (co, zależnie od przyjętej metodologii, zwiększyłoby ostateczną kwotę o 35 do 50%). Pamiętajmy, że Niemcy z premedytacją najpierw zrównali z ziemią teren getta, zabijając wcześniej jego mieszkańców, a później metodycznie obrabowali, spalili i zburzyli resztę  lewobrzeżnej Warszawy.

Ponadto jesienią 44. wypędzili z miasta ok. 600 tys. ludzi - a w sumie z ich rąk życie straciło ponad 800 tysięcy warszawiaków.

„45 miliardów dolarów? To przecież ponad 60 miliardów euro. A jeszcze ci polacken mogliby wygrzebać, że ta ich PRL nigdy formalnie nie zrzekła się należnych Polakom reparacji wojennych. Mein Gott, słabo mi – Helga, prędko pigułki.”

Mówią, że Schroeder to mściwa bestia, zasiadająca do tego we władzach Gazpromu i kumplująca się z Putinem...?

Ale kwestia polska w polityce niemiekiej nie ogranicza się przecież do idiosynkrazji jednostek, choćby nie wiem, jak wybitnych, bo przecież nie po to strona niemiecka wpompowała miliiony marek i euro w polskich beneficjentów rozmaitych niemieckich fundacji „społecznych i naukowych”, by jakieś „bezczelne kartofle” śmiały podstawiać jej nogę na terenach prawie już odzyskanych. A nie mogły się też zmarnować setki milionów zainwestowanych w wybory 2007 roku, po to by raz na zawsze się ich pozbyć.

NWO?                                                                                                                                       Niby każdy coś tam słyszał – że „keine grenzen”, jeden rząd światowy, jedna waluta + jedna religia, itp. – ale tak naprawdę to ludzie wpuszczając takie informacje jednym uchem, wypuszczają je drugim.

Przyczyną jest, moim zdaniem, nasze rozumienie czasu i horyzont rzeczywistości obejmujący w zasadzie okres własnego życia, no, może z nutką refleksją nad losem dzieci i wnuków, i dlatego nie mieści się nam w głowach, że może istnieć monstrualna konspiracja o wręcz kosmicznej świadomości, planująca swe posunięcia na pokolenia i stulecia do przodu.

Pamiętajmy, że politycy to funkcjonują w jeszcze krótszym horyzoncie czasowym - „od wyborów do wyborów” -  i mało który troszczy się o dalekosiężne efekty swych poczynań.

„A to już będzie ból głowy mojego następcy” – takie motto większość z nich śmiało mogłaby powiesić sobie w służbowym gabinecie.

A w konfrontacji z metodą drobnych, dobrze przemyślanych, nieźle zakamuflowanych i pozornie niewinnych kroczków to już nasz polityk jest bezradny, jak nowonarodzone dziecko. A i tak dotyczy to jedynie ludzi dobrej woli, bo są też kanalie gotowe dla kariery na każde bezeceństwo.

Bo  w każdej instytucji „kierowanej” przez polityków zmieniających się co kilka lat, jest też stała, nie podlegająca rotacji kadra biurokratów podsuwających im akty prawne do podpisu – gdzie szczegóły są zgrabnie modyfikowane dlapotrzeb retoryki aktualnie „rządzącej” opcji, ale głębszy sens wprowadzanych zmian zwykle takiemu "przyniesionemu w teczce" pryncypałowi umyka.

I tak ludzkość jest systematycznie prowadzona ku nowemu zniewoleniu, wesoło sobie przy tym podrygując i ciesząc się z kolejnych zdobyczy „postępu społecznego”.

Pierwszy raz, i to tylko przez wyjątkowy zbieg okoliczności, dowiedzieliśmy się o planach Nowego Porządku Świata – sformułowanych przecież jeszcze wcześniej – jeszcze przed wybuchem rewolucji francuskiej, ponad 230 lat temu. I co? I nic, chociaż NWO dokładnie taki, jaki tam „czarno na białym” naszkicowano, codziennie wdziera się do naszych umysłów, domów i rodzin. A zakres spustoszenia uczynionego ostatnio w relacjach społecznych to dostrzega się porównując dzień dzisiejszy np. z latami 50.

NWO jest wspólnym bankstersko-amerykańsko-europejskim projektem. A bracia Kaczyńscy napsuli przecież tak wiele krwi Brukseli korowodami przy podpisywaniu i ratyfikacji Traktatu Lizbońskiego, praktycznie i po cichu przekształcającego dotychczas suwerenne państwa Unii Europejskiej w „województwa” lub co najwyżej „stany” nowego regionalnego superpaństwa (a ma ich być 10, wspólnie w „harmonijny i zrównoważony sposób” zarządzających planetą i jej „zasobami” – także „nieodpowiedzialnymi i krótkowzrocznymi” ludźmi; bo oni to już wiedzą, co będzie dla nas i planety „dobre”, a co nie...).

Nawet biorąc za dobrą monetę zapewnienia o „humanitarnym” wymiarze tej „globalnej troski”, to trzeba już wyjątkowej ślepoty, by nie widzieć starego totalitaryzmu w nowych szatach.

Bracia Kaczyńscy, jasno stawiający kwestię prymatu polskiego interesu narodowego nad europejskim, mogli zostać uznani za irytujących szkodników i „nadpsute jabłko w koszyku” zagrażające „europejskiej jedności”.

Zamach widziałbym jako ukaranie tej niesubordynacji oraz zdyscyplinowanie pozostałych „aktorów europejskiej sceny politycznej”.

To często stosowane określenie paradoksalnie niesie w sobie potężny ładunek informacji, którą zwykle się starannie ukrywa przed ”wyborcami” i „światłymi obywatelami”.

Istnienie „aktorów” zakłada bowiem istnienie tak „sceny”, jak i „widowni”, a także „scenariusza”, nad którego przestrzeganiem czuwa „reżyser”, reprezentujący „właściciela teatru”.

A ten „aktor”, który nie trzyma się „scenariusza” i, nie daj boże, odważa się wtrącać własne, niezatwierdzone wcześniej kwestie – zwykle bardzo szybko wylatuje  z takiej „sceny”.

Pamiętajmy, że eurodeputowany Nigel Farage, jeden z najgłośniejszych krytyków budowy europejskiego superpaństwa, piętnujący „uzurpującą sobie coraz to nowe prerogatywy brukselską biurokrację”, też miał dziwną katastrofę lotniczą, z której ledwo uszedł z życiem.

A Jarosław Kaczyński, znany krytyk wszelkich form zacieśniania „więzi europejskich”, kosztem „Europy ojczyzn”- zadziwił świat w 2011 roku swoim „entuzjastycznym” poparciem dla ideii stworzenia wspólnej armii europejskiej.

NWO to kręgi rządzące w USA i EU. Myślę, że pomysł zamachu smoleńskiego mógł się właśnie tam narodzić...

Smutne jest, że debata publiczna wokół tragedii smoleńskiej jest w Polsce tak wątła intelektualnie, i tak przewidywalna.

Ale jak poznać, które wiadomości w codziennym chłamie informacyjnym są naprawdę istotne?

Tak naprawdę to ważne są tylko te oficjalnie zdementowane...